Prof. Jan KACZMAREK

Instytut Podstawowych
Problemów Techniki PAN

PIERWSZE ZETKNIĘCIE

W roku 1948, tuż po „wyświęceniu" mnie na magistra inżyniera, mój Szef - prof. Witold Biernawski - zorganizował w Zakładzie Mechanicznej Obróbki Materiałów Akademii Górniczej w Krakowie pierwszą po wojnie konferencję naukowo-dydaktyczną z zakresu obróbki za pomocą skrawania. Jej celem było ustalenie założeń programowych do wykładów i ćwiczeń, unowocześnienie treści wykładów, zestawienie najpilniejszych zadań i tematów badawczych ze względu na potrzeby dydaktyki i przemysłu, a także kształcenie nowych kadr dydaktyczno-naukowych.
Stosownie do tematyki konferencji przybyli na nią kierownicy katedr technologicznych wszystkich ówczesnych uczelni technicznych, a także niektórych instytutów naukowo-badawczych i przemysłu obrabiarek i narzędzi.
Ze zbiorowej fotografii, na schodach wejściowych do AG, rozpoznaję ówczesnych lub nieco późniejszych czołowych profesorów: S. Płużańskiego, J. Tymowskiego, E. Oskę, W. Szymanowskiego, W. Gwiazdowskiego, S. Kunstettera, E. Geislera, L. Burnata, W. Kornbergera. B. Kiepuszewskiego, W. Mermona, Malkiewicza, W. Chowańca, J. Szyrajewa, M. Wakalskiego oraz W. Biernawskiego i jego „wyścigową stajnię", jak ówcześnie mówiono, trochę złośliwie, a trochę z zazdrością (stanowili ją A. Józefik, J. Kaczmarek, W. Kluk, A. Latour, S. Markowski, W. Popielski, T. Riedel, A. Sadowski). Oprócz tego jeszcze kilka osób, których już nie pamiętam.
Należałem do paroosobowej grupy asystentów, którzy otrzymali od prof. Biernawskiego zadania organizacyjne. Moje funkcje obejmowały przygotowanie sali do obrad, prowadzenie protokółu, listy obecności, potwierdzenie delegacji i bieżącą pomoc uczestnikom i mówcom w czasie obrad. Moje miejsce na konferencji było przy stoliku z napisem „Sekretariat Konferencji". Pamiętam, że po pierwszej przerwie, gdy według porządku obrad przygotowywał się do wystąpienia prof. W. Gwiazdowski, a miał mówić o obrabiarkach, zjawiło się przed moim stolikiem dwóch młodych ludzi i wyższy z nich zwięźle powiedział: „Panie Kolego, jesteśmy z Akademii Górniczej, to jest Mieczysław Damasiewicz, a ja Stefan Ziemba. Chcemy wysłuchać referatu prof. Gwiazdowskiego". Nie bardzo wiedziałem, co mam uczynić, bo konferencja miała charakter zamknięty, a na liście zaproszonych nie było takich nazwisk. Na zapytanie mojego Profesora było już za późno, siedział w prezydium, a prof. Gwiazdowski wchodził już na mównicę. Bąknąłem więc tylko niezdecydowanie: „To proszę się podpisać" i podałem im listę obecności. Obaj siedli skromnie w tyle sali. Ja przeczytałem z ich wpisów, że S. Ziemba jest „doktorem inż. mgr.” i adiunktem, a M. Damasiewicz mgr. inż. i starszym asystentem. (Wtedy myślałem, że zapis stopnia naukowego S. Ziemby był pomyłkowy. Później dopiero dowiedziałem się, że kolejność najpierw „inż”, a potem „mgr” miała wskazywać, że chodzi o stopień doktora nauk technicznych oraz magisterium uniwersyteckie fizyki). W kolumnie „zakres specjalności” wpisali odpowiednio: dynamika i kinematyka.
Profesor Gwiazdowski, z wielką żarliwością, jak zawsze, przedstawił swój punkt widzenia na sytuację w dziedzinie badań obrabiarek i rozpoczęła się dyskusja. Po paru gładkich i pochwalnych wystąpieniach podniósł rękę adiunkt dr inż. mgr S. Ziemba. Byłem zaskoczony i zaniepokojony, czy szef nie będzie miał do mnie pretensji, że wpuściłem kogoś nieprzewidzianego. Natomiast proszący o głos nie wykazywał najmniejszego skrępowania. Przedstawił się jako adiunkt z Katedry Mechaniki Technicznej prof. W. Olszaka z AG oraz, że zajmuje się dynamiką systemów mechanicznych. Zaczął od tego, że z uwagą wysłuchał wywodów prof. Gwiazdowskiego i wspólnie z kolegą M. Damasiewiczem, który specjalizuje się w kinematyce ustrojów maszynowych, uważają, że propozycje prelegenta w zakresie kinematyki uważają za „dostateczne”). Natomiast zupełnie niewystarczająco została potraktowana dynamika. I dalej pełnym, może nawet trochę tubalnym głosem perorował na temat ważności dynamiki w budowie i eksploatacji obrabiarek.
Zrobiło mi się gorąco. Niezupełnie już pamiętam argumenty i propozycje, które przedstawił Dyskutant, ale dotąd mam w oczach zwrócone w stronę mówiącego twarze wielkich profesorów i wyraz zaskoczenia na ich twarzach. Dziś przypuszczam, że przyczyna zaskoczenia tkwiła nie tylko w treści, ale i w sposobie wystąpienia. Ówcześnie bowiem dystans pomiędzy profesorem a jego pomocnikami, asystentami, adiunktami, a nawet docentami, był o wiele większy niż dzisiaj. Stefan Ziemba mówił zaś nie tylko jako partner zebranych, ale chwilami jako mentor.
W odpowiedzi prof. Gwiazdowskiego na głosy dyskusji była tylko mała wzmianka odnośnie do wystąpienia S. Ziemby, że to był „interesujący punkt widzenia i warto nad tym zastanowić się przy formułowaniu programów nauczania”.
Zaraz na następnej przerwie jak najszybciej udałem się do mojego Profesora z wyjaśnieniami. Ale - o dziwo - prof. Biernawski, jak gdyby nie słyszał moich tłumaczeń i powiedział z nutką uznania, że to ciekawy człowiek i wykazuje dużą wiedzę.
Kamień spadł mi z serca i poczułem coś na kształt zadowolenia, że zaryzykowałem. Rozglądałem się zaraz za dwoma moimi starszymi kolegami z AG, z których jeden stał się przez pewien czas ośrodkiem zainteresowania szerszego grona profesorskiego. Niestety już ich nie było na sali. Postanowiłem już wtedy, że muszę się z nim bliżej poznać, bo zaimponował mi jako erudyta i jako żarliwy entuzjasta swojej specjalności.
Takie było moje pierwsze zetknięcie, bo jeszcze nie znajomość, z przyszłym mym przewodnikiem naukowym o prawie 13 lat starszym - a pomimo to - kolegą w pierwszych moich krokach badawczych, a w przyszłości także wielce szanowanym przyjacielem.

POZNANIE SIĘ I WSPÓŁPRACA

Los mi sprzyjał i niedługo potem doszło do zawarcia znajomości i współpracy ze Stefanem Ziemba.
W owym czasie w Akademii Górniczej utworzono Katedrę ad personom dla wybitnego uczonego Maksymiliana Tytusa Hubera. Nie był on obarczony obowiązkami dydaktycznymi i miał pełną swobodę w prowadzeniu pracy naukowej oraz w ustalaniu i wygłaszaniu wykładów nadobowiązkowych na wybrane przez niego tematy, tworzące swoiste seminarium, zarówno dla studentów, jak dla pracowników naukowych.
Początkowo sława wielkiego uczonego zwabiała stosunkowo duże audytorium. Jednakże Profesor Huber, będąc w podeszłym wieku, nie był już najlepszym dydaktykiem. Mówił cicho, niewyraźnie, zwrócony prawie cały czas twarzą blisko do tablicy, na której pisał drobnymi literami i znakami matematycznymi. Toteż po paru jego wykładach frekwencja wyraźnie zmalała do kilkunastu osób, gromadzących się w pierwszych rzędach ławek. Na skutek tego łatwo było orientować się, kto systematycznie bierze udział w seminarium. Do takich osób należał prof. W. Olszak i komplet współpracowników z jego katedry. Wśród nich dostrzegałem także adiunkta Stefana Ziembę.
Po którymś wykładzie prof. Hubera podszedł do mnie dr S. Ziemba i zapytał co wiem na temat uwzględnienia jego wystąpienia w przygotowywanych programach nauczania w specjalności technologia budowy maszyn. Powiedziałem mu o pozytywnych reakcjach profesorów na jego wystąpienie, ale nie mogłem mu nic powiedzieć o programach, bowiem sam nic o tym nie wiedziałem. Poza tym, że dowiedziałem się, iż prof. Gwiazdowski przystąpił do przygotowywania książki o eksploatacji i badaniach obrabiarek. Napomknąłem też o zamiarze zbudowania drganiomierza potrzebnego do ćwiczeń z odbioru technicznego obrabiarek, bo o zakupie zagranicznych przyrządów nie ma przecież mowy.
Ta ostatnia wzmianka wywołała natychmiastowe ożywienie dr. inż. S. Ziemby. Zarzucił mnie zaraz pytaniami. Co to za drganiomierz, jakie ja mam przygotowanie teoretyczne do jego zaprojektowania, kto mnie nauczył, co rozumiem z wykładów prof. Hubera, jak jestem zaawansowany naukowo itp. Pamiętam, że wtedy pierwszą moją myślą było, że: Ziemba nie tylko zajmuje się dynamiką, on nią emanuje! Do opowiedzenia miałem oczywiście niewiele. Byłem przecież dopiero na starcie mojej pracy naukowej.
Doktor Ziemba zareagował jednak na nazwisko mojego nauczyciela mechaniki i wytrzymałości materiałów - prof. Janusza Walczaka - oraz na informację, że myślę o zbudowaniu jednoskładowego drganiomierza bezwładnościowo-membranowego. Profesora J. Walczaka pochwalił, że to bardzo dobry dydaktyk, a o drganiomierzu powiedział, że jak na początek to „może być, ale...”, l tu przedstawił mi od razu cały program badań i analitycznej diagnostyki obrabiarek. Nie zważając, że w sali wykładowej zostaliśmy już tylko my, wygłosił prawie półgodzinny monolog. Ponownie pomyślałem sobie, że może najważniejsza treść życia dr. Ziemby to nauka...
Dalej sprawy toczyły się już szybko, bo dr S. Ziemba okazał się nie lada „piłą" i w gorącej wodzie kąpanym zapaleńcem. Zażądał ode mnie rysunków drganiomierza, planów rozwoju budowy dwu- i trój składowych przyrządów do drgań i innych wielkości dynamicznych.
Byłem dumny z tego, że taki erudyta, jak dr Ziemba chce, abym z nim współpracował. Byłem też zachęcony, a nawet podekscytowany perspektywami tej wspólnej pracy, które on roztaczał.
Zorientowałem się jednak, że tak zakrojonej pracy nie mogę prowadzić bez odpowiednich ram organizacyjnych. Wystąpiłem więc do mojego Kierownika Zakładu z propozycją, aby mi zezwolił na tworzenie „Laboratorium drgań obrabiarek". Zaznaczyłem, że moim konsultantem jest i będzie dr Stefan Ziemba. Dostałem odpowiedź, że propozycja jest ponętna, ale zastrzegł się, że odpowiedź da po rozmowie z prof. Olszakiem. Wkrótce potem dostałem zgodę i życzenie, abym przedstawił na wspólnej rozmowie z Profesorem, przy udziale dr. S. Ziemby, projekt organizacyjny i naukowy takiego laboratorium. Po niewielkich zmianach Profesora otrzymałem przydział jednej izby, a właściwie boksu, w Laboratorium Metrologicznym oraz przydział godzin na prace projektowe i przygotowawcze.
Projektowanie drganiomierza było moim najbardziej naukowym konstruowaniem urządzenia pomiarowego, oczywiście za sprawą dr. inż. mgr. S. Ziemby. Pamiętam, że najwięcej kłopotu miałem z określeniem drgań własnych poszczególnych zespołów i elementów drganiomierza, bo brak mi było odpowiednich danych materiałowych. Ale mój konsultant naukowy nie ustępował i wymagał, aby częstotliwość własna drganiomierza i jego elementów dziesięciokrotnie różniła się od zakresu mierzonych drgań. Nic nie pomogły informacje, że najlepsze firmy produkujące takie przyrządy zadowalają się pięciokrotną różnicą. „Nasz drganiomierz będzie lepszy”, zamykał dyskusje S. Ziemba.
Budowę prototypu zakończyliśmy w roku 1950, na krótko przed obroną pracy habilitacyjnej S. Ziemby. Wiedziałem już w czasie projektowania, że ze względu na żądania dr. Ziemby drganiomierz będzie „przewymiarowany". Jednakże dopiero w naturze, po zmontowaniu, uwidoczniała się jego masywność. Natomiast dr Ziemba zupełnie nie zrażał się wyglądem naszego „tworu" i naglił do próby działania.
Do skompletowania całego systemu pomiarowego miałem jedynie prymitywny, według mojej dzisiejszej oceny, oscyloskop, spełniający funkcję podglądu przebiegu drgań, a do rejestracji drgań albo przystawkę fotograficzną, niezsynchronizowaną z podstawą czasu oscylografu, albo rejestrator rysikowy zaadaptowany do przyrządu firmy Brush (USA), do badania mikronierówności powierzchni, który zafundowała nam „Ciocia UNRRA”.
Doprowadzenie do tego, aby drganiomierz działał w całości już jako wycechowane i zweryfikowane urządzenie pomiarowe, zabrało jeszcze parę miesięcy. Najwięcej kłopotu miałem z doborem optymalnego materiału na membranę. W końcu jednak, przy pomocy naszej „złotej rączki”, mistrza Ignacego Boronia, dokonałem pierwszych pomiarów drgań starej, zdezelowanej szlifierki, aby drgania „dobrze wyszły”. Ten pierwszy wydruk z rejestratora podzieliłem równo po połowie, dokonałem „na pieszo” graficznej analizy harmonicznej i wręczyłem pełne wyniki pomiarów Profesorowi Biernawskiemu i już Docentowi Ziembie. Ten ostatni cieszył się drganiomierzem nie więcej niż kilkanaście minut, po czym zaczął sprawdzać moje obliczenia analizy harmonicznej...
Po latach, gdy już byliśmy na przyjacielskiej stopie, przyznał mi się, że to wydarzenie z drganiomierzem było jego pierwszą przygodą z ucieleśnieniem myśli teoretycznej w metal. Wyznałem mu wzajemnie, że na tym przykładzie zrozumiałem i zapamiętałem na całe życie, co może zdziałać przewodnik naukowy, ciągnący jak lokomotywa.

ROZDZIELENIE, ALE NIE ROZSTANIE

Nasza współpraca w AGH trwała jeszcze niewiele dłużej niż rok. Zdążyliśmy w tym czasie zasadniczo zmodernizować czujnik dynamometryczny, zaprojektować i zbudować drganiomierz dwuskładowy, a nawet trójskładowy, ale niezbyt jeszcze udany. Pracowaliśmy nad układem i formularzem ćwiczenia dla studentów z badania i diagnozy drgań tokarki. Dostaliśmy też trochę pieniędzy na zakup specjalnych wzmacniaczy. Dokonaliśmy pomiarów drgań prawie wszystkich posiadanych obrabiarek, znajdujących się w suterenie przy ul. Reymonta 7.
Weszliśmy też do programu zwiedzania AGH, jako jego stały element „atrakcji” badawczej. Profesor dr Walery Goetel, ówczesny Rektor AGH, często zapraszał wtedy przedstawicieli władz centralnych, bowiem chciał ich pozyskać dla akceptacji już opracowanego, wielkiego i wieloletniego programu rozbudowy uczelni. Dla tych celów przygotowaliśmy wspólnie z doc. Ziembą i z weryfikacją prof. Lesieckiego specjalną ulotkę „O ważności badania drgań w maszynach górniczych i hutniczych”.
W pełnym toku naszych prac zaskoczyła nas wiadomość o zaostrzeniu „zimnej wojny” i o zamiarze rekrutacji części pracowników wyższych uczelni do tworzonych ówcześnie uczelni wojskowych i do przemysłu zbrojeniowego.
Docent dr hab. inż. mgr Stefan Ziemba został przeniesiony do Wojskowej Akademii Technicznej, gdzie wkrótce został profesorem i kierownikiem katedry. Mnie przydzielono do Zakładów Mechanicznych w Łabędach, produkujących czołgi.
Niedługo tam pobyłem, gdyż Rektor W. Goetel zdołał mnie „wyreklamować” i powróciłem na Uczelnię. Stefan Ziemba pozostał w WAT przez 11 lat, kierując Katedrą Wytrzymałości.
Tak więc nastąpiło rozdzielenie nas i każdemu przyszło pracować osobno w innych miejscach i kierunkach. Gdy żegnaliśmy się, Stefan Ziemba zagrzmiał swoim imperatywnym tonem: „Tylko nie zapominaj o badaniach dynamiki!”.
Nie zapomniałem.
W mojej pracy doktorskiej (1958) głównym wątkiem była dynamika wcinania ostrzy głowicy frezowej w materiał. Kopię mojej pracy posłałem prof. Ziembie na jego życzenie. Dostałem od niego list, w którym było więcej pochwał niż krytyki. Jedno i drugie było mi potrzebne, aby nadal dynamizować moją pracę we właściwy sposób.
W rozprawie habilitacyjnej na temat skrawalności żeliwa modyfikowanego i sferoidalnego (1961) wprowadziłem jako jeden z dynamicznych wskaźników skrawalności współczynnik tłumienia drgań. Profesor Ziemba zareagował na to ciepło i namawiał na rozszerzenie zakresu badań nad tłumieniem wewnętrznym materiałów konstrukcyjnych.
Potem, już w czasie mojej pracy w Instytucie Obróbki Skrawaniem, wszystko czego nauczyłem się z dynamiki systemów mechanicznych, starałem się wykorzystać przy adaptacji frezarki FHB-40 do obróbki obwiedniowej kwadratowych wlewków głowicami frezerskimi. Pracę tą wykonałem z powodzeniem wspólnie z moim kolegą ze studiów, mgr. inż. Kazimierzem Zaleskim. Profesor Ziemba wyraził, jako wtedy członek Rady Naukowej IOS, zainteresowanie tą pracą, jako bardzo złożonym układem kinematyczne-dynamicznym.
W tymże Instytucie, wspólnie z docentem Jerzym Sikorą i mgr. inż. Czesławom Czyżewiczem opracowywaliśmy podstawy teoretyczne oraz dokonywaliśmy rozwiązań technicznych urządzeń dla obróbki strumieniowo-ściernej. Owocem jej była nasza wspólna, monograficzna książka. Profesor Ziemba zapoznał się z nią dokładnie i -jak to było w jego stylu - napisał mi list, w którym nie oszczędził nam ani jednego potknięcia, ale... w sumie nazwał nas „pionierami wcielania podstaw naukowych nawet do zwykłych procesów technologicznych”.
Interesująca była reakcja prof. Ziemby na zbudowanie i badania zastosowań drążarki ultradźwiękowej do obróbki udarowo-ściernej, które to prace prowadził ówczesny mój doktorant (obecnie profesor na jednym z uniwersytetów w Kanadzie), Łucjan Kops. Chwaląc za dążenia innowacyjne wyraził sceptycyzm, czy ta metoda ma szansę na umasowienie się, bowiem z punktu widzenia dynamiki jest w niej za dużo tracenia energii. Wtedy wydawało mi się, że to zbyt pesymistyczne przewidywania. Jednakowoż przyszłość okazała, że prof. Ziemba miał rację. Rzeczywiście zastosowania tej metody ograniczają się do sporadycznych przypadków.
Gdy zaczął się okres pełnienia przeze mnie różnych funkcji organizacyjnych i publicznych prof. Ziemba nie tracił żadnej okazji, aby przypominać mi o potrzebie dynamiki działania. Z wdzięcznością wspominam, że z jego rad i krytyki korzystałem, gdy byłem prorektorem i krótko rektorem Politechniki Krakowskiej, przewodniczącym Komitetu Nauki i Techniki, ministrem Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki oraz Sekretarzem Naukowym Polskiej Akademii Nauk. Nie wiem, jak to wyczuwał czy dowiadywał się, ale prawie przy każdej ważniejszej decyzji miałem od niego telefon, czasem list, a najczęściej osobistą rozmowę. Podziwiałem jego rozległość zainteresowań i ostrość osądów. Trudno jest w procentach wyrazić jego wpływ na wiele moich zachowań i decyzji, ale wiem, że bez jego udziału w moich działaniach popełniłbym więcej błędów. Za to zawsze odczuwać będę dla Niego serdeczną wdzięczność. Szczególnie za to, że nieustannie ostrzegał mnie, abym nigdy nie osłabiał nadmiernie mojej osobistej pracy naukowej.
Tak więc, choć byłem rozdzielony z Profesorem Ziemba terytorialnie i instytucjonalnie, nigdy nie odczułem z nim rozstania. Łączność pomiędzy nami uprzytomniłem sobie szczególnie wtedy, gdy przed zakończeniem mojej pracy organizacyjnej w PAN, złożył mi wizytę (1978) i powiadomił, że wobec konieczności jego przejścia na emeryturę nosi się z zamiarem zaproponowania mojej kandydatury na kierownika Zakładu Układów Mechanicznych, którego był twórcą i kierownikiem przez 16 lat, w Instytucie Podstawowych Problemów Techniki PAN.
Nigdy między nami nie było słów sentymentalnych, ale wtedy odczułem, że nasza więź zrodzona 30 lat temu w Krakowie, trwa umocniona. W odpowiedzi na jego pytanie czy zgadzam się, uścisnąłem go bez słowa. Wiedział przecież, że odczuwam to jako zaszczyt.

ZNOWU BLIŻEJ, AŻ DO KOŃCA

Przez cały czas po przejściu na emeryturę, dopóki dopisywało mu zdrowie, w ZUM właściwie nic nie zmieniło się. Jego autorytet naukowy i moralny był tak duży, że bez jego nakazów, nacisków czy nawet sugestii, postępowaliśmy wszyscy tak, jakby On tego sobie życzył.
Pełniąc funkcję kierownika jednego z dużych programów ogólnokrajowych, najpierw Problemu Węzłowego (od 1980 roku), a potem Centralnego Programu Badawczo-Rozwojowego (1981-90), miałem możność zapewniać na nasze prace badawcze i studyjne niezbędne środki finansowe, większe niżby mógł nam zapewnić tylko sam Instytut. Profesor mógł też nadal pracować w swoim gabinecie, w wymiarze „pół etatu". Byliśmy więc znowu bliżej.
Aktywność Profesora nie malała, ale rychło okazało się, że teraz już wyraźnie kosztem zdrowia. Szczególnie dużo czasu poświęcał tribologii. Nie działo się nic w kraju w tej dziedzinie, o czym by nie wiedział i w co by nie ingerował.
Pierwszy jego zawał był ostrzeżeniem, o którym jednak nie chciał pamiętać. Po stosunkowo krótkiej rekonwalescencji chciał być nadal w pełni aktywny. Drugi zawał przykuł go już na dłużej do łóżka. Nie chciał nadal tracić kontaktu z wartkim ciągle życiem naukowym, co było możliwe dzięki aktywności i oddaniu dr Zofii Handzel-Powierża, mojej ówczesnej zastępczyni i osoby najdawniej współpracującej z Profesorem. Umożliwiała mu ona bieżącą orientację w rozwoju badań tribologicznych, a nawet współudział w przygotowywanej książce na jego kolejną rocznicę urodzin, z pracami jego uczniów i współpracowników. Nawet na oddziale intensywnej terapii pragnął wiedzieć, co się dzieje. W czasie odwiedzin najwięcej czasu poświęcał na sprawy naukowe. Gdy nadchodziły wybory nowych członków PAN, telefonował do mnie, aby nie zapomnieć o jego kandydaturach i wspomagać najlepszych spośród nich w kolejnych fazach systemu wyborczego.
Takim pozostał do ostatniego dnia.
Odszedł Człowiek, dla którego nauka i jej twórcy stanowili na pewno główny sens jego życia.